Marię Dziewior, przez znajomych nazywaną Marysią, a przez przyjaciół obcojęzycznych Mią, poznałem w 1994 roku na obozie harcerskim. Żadne z nas nie było wówczas członkiem ZHP, byliśmy dokoptowanymi do tego wyjazdu kolonistami z jednego z mikołowskich zakładów pracy. Później nie widzieliśmy się przez wiele lat. Jak się okazało, spanie pod namiotem weszło Marysi w krew.
Mario, a w sumie to Marysiu, proszę nam opowiedzieć, kiedy pierwszy raz uciekłaś z domu?
(Śmiech) A to na pewno jest pytanie do tego wywiadu? Miało być o moich podróżach.
< Każda podróż musi się w końcu jakoś zacząć.
No to była taka ucieczka kontrolowana. Mama mi na coś nie pozwoliła, ale z pewnością tak się to rozegrało, że wiedziała, gdzie jestem. Miałam nastoletniego focha i poprosiłam kolegę z czasów licealnych, aby mi towarzyszył. Już sama nie pamiętam, gdzie wtedy poszliśmy, na tamy albo na Wierzysko. Musiała być jakaś górka. Siedzieliśmy na niej nocą i się sobie młodzieńczo żaliliśmy. Aż tu nagle na niebie wystąpiło niebywałe zjawisko. Coś jak spadająca gwiazda, ale było bardzo widowiskowe, jak przelot komety nad zamkiem w czołówce filmów Disneya. Wiedzieliśmy już wtedy, że czegoś takiego się nie da zapomnieć. Pomyśleliśmy życzenia. Następnego dnia się okazało, że w nocy była jakaś straszna katastrofa lotnicza, samolot eksplodował w powietrzu, wszyscy pasażerowie zginęli i najprawdopodobniej byliśmy jej świadkami. To było dziwne uczucie, gdy się okazało, że prawdziwa zgroza może być z daleka tak urzekająca.
< A kiedy zrozumiałaś, że siedzenie w jednym miejscu raczej nie jest ci pisane?
W pierwszej klasie liceum. A zaczęłam je w Łaziskach. Zresztą mój starszy brat, Grzegorz, do dziś się śmieje, że jeżdżąc tam do szkoły, po raz pierwszy wychyliłam głowę poza ścisły obszar kilku ulic, po których się wcześniej poruszałam. Podobno do końca podstawówki byłam straszna ciapa, poza osiedle Słowackiego nie wychodziłam. Tutaj żłobek, przedszkole i podstawówka. W pierwszej klasie liceum trafiła się okazja, aby pojechać na wycieczkę do Hiszpanii. Jadąc tam, mieliśmy nocleg we Francji, tam widziałam w metrze pierwszą czarnoskórą osobę. Potem w Barcelonie, opowiem to, chociaż przy obecnej poprawności politycznej brzmi to okropnie, przy plaży zaczepiałyśmy z koleżanką Murzynów, aby sobie zrobić z nimi zdjęcie. Myślę jednak, że jestem z tego rozgrzeszona, bo gdy jeździłam później po Azji, to co chwilę ktoś chciał sobie robić ze mną zdjęcie. Wracając z tego wyjazdu wiedziałam, że będę podróżować. Tak samo to pamięta mój brat, że odkąd wróciłam, byłam inną osobą.
< W pewnym momencie zniknęłaś z Mikołowa.
Tak, mając 22 lata. Pojechałam do Londynu. Tam spędziłam 10 lat. W międzyczasie odwiedziłam Peru, trochę pomieszkiwałam w Chorwacji, zjechałam Niemcy, Francję, Włochy, odbyłam podróż do Iranu. A później tę najważniejszą – ponaddwuletnią włóczęgę po Azji.
< Dlaczego Peru?
Widzisz, ja jestem marzycielem. Od dziecka marzyłam, aby być Indianinem albo mieć cokolwiek z nimi wspólnego. Kiedy mama kładła mnie spać, to przenosiłam się do swojego świata, w którym moim zwierzątkiem domowym była puma. A w Londynie, gdzie przez kilka lat praktycznie wcale nie miałam do czynienia z rodakami, poznałam pewnego Peruwiańczyka.
< I wżeniłaś się w południowoamerykańskich Indian?
Nie, zostaliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Fernando w tym okresie dzielił swoje życie między Limę, a w zasadzie miasto Cajamarca, gdzie chciał zbudować szkołę uczącą inkaskich tradycji, a Londyn. Pewnego razu napisał do mnie, że jak chcę w końcu zobaczyć prawdziwych Indian, to mam się spakować i przyjechać. Postanowiłam w momencie, że w sumie to nie muszę jeść, załatwiłam sobie wolne i całe pieniądze, które miałam, wydałam na ten lot. Napisałam do niego maila, że będę wtedy i o tej godzinie w Limie, żeby mnie odebrał. Poleciałam nie mając potwierdzonej odpowiedzi. Napisałam też wtedy do Wojciecha Cejrowskiego z prośbą o porady, nie wiedząc, co mnie może spotkać na miejscu. Najpierw dostałam automatyczną odpowiedź, że pan Wojciech Cejrowskich przebywa aktualnie w dżungli i odpisze jak wróci, ale przed samym lotem na mojego rozwlekłego maila – bo ja piszę tak, jak mówię, niebyt zwięźle, odpisał: „Proszę zabrać mało rzeczy i dużo pieniędzy, pozdrawiam W.C.”
< Fernando się zjawił?
Na szczęście tak. Miałam więc lokalnego przewodnika i od tego czasu nie wyobrażam sobie innego sposobu podróżowania. Nie bujam się z turystami. Byłam, owszem, na Machu Picchu, widoki cudowne, ale dużo bardziej interesują mnie kontakty z lokalsami, koloryt różnych stron ujmowany z perspektywy życia codziennego. W Peru na przykład poznałam małżeństwo, Mauro i Mercedes, które plotło czapeczki. Oni zabrali mnie do jej rodziny. Ci ludzie nigdy wcześniej nie widzieli jej męża, a biały człowiek był dla niech absolutną egzotyką. Szliśmy do nich przez góry i doliny, wiesz, kieca do góry i przez rzekę. Na miejscu uraczono nas przysmakiem na miarę naszej kolacji wigilijnej. Surowa ryba, która przez rok leżała zamacerowana w soli, do niej podawali trochę limonki i tonę chilli. Przełknąć nie sposób, ale odmówić jednak nie można było. Była tam na miejscu staruszka, która wyglądała, jakby miała trzysta lat. Nikt stamtąd, a tym bardziej ona, nie mówił po hiszpańsku, tylko w języku keczua, który ma mnóstwo samogłosek, więc wrażenie jest takie, jakby mówiący ciągle śpiewali. Staruszka ta rozświergoliła się, jednocześnie płacząc i mnie przytulając. Okazało się, a miałam wtedy blond włosy do pasa, że oznajmiała światu, że całe życie modliła się, by zobaczyć anioła. Chciałam wtedy zrobić zdjęcie, pomimo że jeden z obecnych przestrzegł mnie, abym tego nie robiła, bo gdy się przeżywa rzeczy duchowe, to nie należy do nich mieszać pierwiastka materialnego, ja jednak postanowiłam postawić na swoim, a wtedy… mój aparat się zepsuł.
< Co robiłaś w Anglii?
Pracowałam jako opiekunka dla dzieci, niania, w końcu w dużym centrum edukacyjnym, ale zaczynałam jako au pair. To były jeszcze czasy sprzed Unii Europejskiej, więc bywało różnie. Początkowo mieszkałam u rodziny nigeryjskiej z trojgiem dzieci, do której trafiłam przez dosyć szemraną agencję; chyba mnie wtedy jako młodą i niedoświadczoną trochę wykorzystywano. Za to potem miałam wyjątkowego farta, bo trafiłam do rodziny arystokratycznej. Wiesz: posiadłości, stadniny, high life, wtedy przejrzałam na oczy: aaaa, to jest ta Anglia. Za to posiłki dla mnie, sierotki Marysi, były koszmarem, milion sztućców, do każdego wina inny kieliszek, ale wytresowali mnie bardzo dobrze. Z nimi zjechałam całą Anglię, zajmując się dziećmi. Ominęły mnie w związku z tym emigracyjne doświadczenia w środowiskach stricte polskich. Chcieli mnie zabrać ze sobą do Kenii, abym nie zrezygnowała z pracy dla nich, ale ja już czułam się na tyle pewna na tym obcym gruncie, że postanowiłam otworzyć nowy rozdział – zamieszkać sama. Ostatecznie zaczęłam wynajmować dom z paroma osobami. Moimi znajomymi byli wówczas głównie Australijczycy, których zamęczałam pytaniami o praktyczne aspekty używania języka angielskiego. Mieli mnie w związku z tym dosyć, bo np. opowiedzenie dowcipu musiało zostać spuentowane nie tylko wybuchem śmiechu, ale jeszcze wykładem filologicznym, ale za to teraz jestem wyśmienitą nauczycielką tego języka.
< Wspomniałaś o pomieszkiwaniu w Chorwacji.
To też za sprawą pracy. Ludzie, których dzieci niańczyłam, mieli posiadłość na wyspie Brać. Tuż obok wybudował się jeden z producentów „Gwiezdnych Wojen”. Byłam z nimi też na wyspie Guersney na kanale La Manche. To terytorium pod kuratelą Wielkiej Brytanii, ale formalnie nie stanowiące części Zjednoczonego Królestwa ani Unii Europejskiej, ma status dependencji Korony Brytyjskiej. Inny świat. Wyobraź sobie – wszystkie kwiatki są równe, żaden nie wystaje nad drugi. Idziesz ścieżką, stoją truskawki, nikogo wokoło, tylko karteczka z ceną. Zostawiasz pieniądze, zabierasz truskawki.
< Rozumiem, ale do przebywania w takich miejscach, szczególnie w towarzystwie ustosunkowanych pracodawców, odwagi raczej nie trzeba, powoli jednak dochodzimy do podróży życia, na którą nie wszyscy by się odważyli. Żeby przybliżyć zagadnienie czytelnikom, powiedz Marysia, ile masz wzrostu?
Metr pięćdziesiąt osiem.
< OK, znając arytmetykę stosowaną w tych przypadkach przez kobiety, dochodzę do wniosku, że masz metr pięćdziesiąt sześć. Mała blondynka.
Zgadza się.
< Nie bałaś się w praktyce samodzielnej wyprawy do Iranu?
Nie, ale przede wszystkim to wybierałam się wtedy do Japonii, tak przynajmniej wszystkim mówiłam, gdy pytali. Wiesz w myśl zasady „fake it, till you make it” – udawaj, że coś ma miejsce, aż to stanie się prawdą. Poznałam wtedy jednak Polaka, spoko kompana, który wybierał się do Iranu, więc super szybko się pod niego podłączyłam. Byliśmy w Persepolis, Isfahanie, Teheranie. Poznaliśmy grupę Irańczyków, którzy pierwotnie chcieli sprzedawać nam dywany, a skończyło się na wspólnej wyprawie na pustynię. Zjeżdżaliśmy z wydm na sankach jak na śniegu. Tam zakochałam się w wielbłądach. Wszyscy mówią, że one śmierdzą, a ja tego nie rozumiem.
< Iran, Peru, to wszystko były przygody kilkutygodniowe, ale Azja pochłonęła cię na dwa lata i cztery miesiące, przywiozłaś stamtąd 12 zeszytów pamiętników, to zupełnie inna skala. Co się tam dzieje w tym czasie?
Idę. Mam 27-kilowy plecak z namiotem i wszystkim co potrzebne, bo przez pierwszy rok spałam tylko w namiocie. Wówczas miałam jeszcze towarzystwo Jurka, którego poznałam na weselu kuzyna i wzajemnie się zmobilizowaliśmy do tej wyprawy życia. Ale on po roku wrócił do kraju. Myślę, że uciekł z głodu. Trzy miesiące byliśmy w Japonii, która nas zrujnowała i pochłonęła oszczędności na cały rok. Trzy miesiące w Chinach, kolejne w Hong Kongu, zeszliśmy też cały Tajwan w trzy miesiące. Potem Malezja, gdzie zdobyłam wielu przyjaciół, stała się moim domem do wypadów do Tajlandii, Wietnamu, Kambodży.
< Naprawdę wszędzie twój dach nad głową stanowił namiot?
Jeśli tylko się dało i nie było innej możliwości. Był z tym problem w dużych miastach Japonii, dlatego odkryliśmy lokale zwane Manga Kissa, kafejki internetowe i saloniki z komiksami, w których za cenę korzystania z sieci dostaje się w praktyce malutki pokoik, gdzie można się zdrzemnąć tak długo, jak „korzysta się z sieci”. Wiedzą o tym np. ludzie, którzy spóźnią się na pociąg, a nie chcą włóczyć się po ulicy. Najtańsza opcja noclegu.
< Swoje wspomnienia z Azji publikujesz w postaci filmików na YouTube na kanale „17 Ton – Podróż, Podróż”. Co tam znajdziemy?
Normalni podróżnicy jadą, nagrywają i wrzucają do sieci wszystko na bieżąco. Ja, gdy działo się coś naprawdę pięknego, to nie wyciągałam aparatu, tylko przeżywałam to. Aparat wyciągałam, gdy mi się nudziło. Nawet nie wiedziałam, że istniej coś takiego jak kanał na YouTube. Teraz już nic nie wyczaruję, ale montuję materiały, które mam i wzbogacam je opowieściami.
< Żeby je wszystkie tutaj przytoczyć, musielibyśmy zająć nawet strony z felietonem burmistrza i chyba zrezygnować z reklam, dlatego odsyłamy zainteresowanych do sieci, chyba, że czytelnicy zaczną domagać się serialu na naszych łamach. Powiedz nam jednak, co sprawiło, że znowu jesteś w Polsce?
Moja mama, która jest osobą religijną, była bardzo wdzięczna za wysłuchanie jej modlitw, aby nic mi się nie stało w domach obcych ludzi na drugim krańcu świata, dlatego zdecydowała się na przyjęcie pielgrzymów w trakcie Światowych Dni Młodzieży odbywających się w Krakowie. Skontaktowała się ze mną z prośbą, abym przyjechała i pomogła się nimi zająć. W końcu kto miałby to zrobić, jak nie ja? Zgodziłam się, aczkolwiek uzależniłam to od dotarcia do Indii.
< Nigdy nic złego cię nigdzie nie spotkało?
Ani razu. Nauczyłam się w trakcie podróży, że świat jest bezpieczny, a ludzie są dobrzy. Owszem trzeba pilnować pewnych zasad – np. nie przyjmować nic do picia czy palenia od obcych w przypadkowych sytuacjach, starać się obserwować. Ale ja nie przywiązywałam zbytniej uwagi do rzeczy, które miałam przy sobie, takich jak plecak, i nic nigdy mi nie zginęło. Zawsze wszystkim powtarzam: wyłącz telewizor i nie bój się świata.
Rozmawiał WALDEMAR KAZUBEK
Drodzy Mikołowianie
Tematem, który zdominował wrzesień, jest oczywiście powódź na południu Polski.
Więcej…